Wspólnota ze Wspólnej, komuna z Ogrodowej i kwartet ze Szczęśliwej. Jak żydowscy „robinsonowie” walczyli o przetrwanie
Żyli w mroku wilgotnych i zimnych piwnic w upiornych ruinach, które kiedyś były Warszawą. Nie mieli pojęcia, ile potrwa ich gehenna. Czasem nie wiedzieli nawet, skąd wezmą kolejny kęs pożywienia, łyk wody. Tropieni przez Niemców, którzy nazywali ich „szczurami”, byli zabijani na miejscu. Mimo tego kilkuset „robinsonów” – jak ich nazywano – w dużej części Żydów, doczekało wkroczenia Sowietów do Warszawy. Oto historie trzech grup, którym udało się szczęśliwie przetrwać od wybuchu powstania aż do „wyzwolenia”.
„Żyjemy tak jak Robinson Crusoe, z tą różnicą, że on był wolny, mógł się swobodnie poruszać, a my musimy żyć w ukryciu. Jesteśmy jak na wyspie, wokoło są miny. Jesteśmy odcięci od świata, nie wiemy, jaka jest sytuacja polityczna, walka (Niemców – red.) z AK zakończona. W nocy słychać armaty, widocznie Sowieci idą”. Tak we wrześniu 1944 r. opisywał swoją sytuację 29-letni Dawid Fogelman, który z trzema towarzyszami ukrywał się w piwnicy na wpół zburzonej kamienicy przy ulicy Szczęśliwej 5, na terenie dawnego getta. Należał do tych kilkuset żydowskich „robinsonów”, którym udało się przetrwać w ruinach Warszawy. Ich historie poruszają, czasem przerażają, ale przede wszystkim pokazują, jak wielka jest siła instynktu przetrwania. Oto trzy z nich.
ul. Ogrodowa (1942 r.), Archiwum Państwowe w Warszawie
Komuna z Ogrodowej
W pierwszym tygodniu powstania warszawskiego Niemcy nacierają głównymi arteriami Woli – ulicami Wolską/Chłodną i Lesznem – w kierunku Wisły. Po drodze dokonują masakry mieszkańców dzielnicy. W przeciągu kilku dni zabijają kilkadziesiąt tysięcy cywilów. W upiornym chaosie bombardowań, ostrzałów i egzekucji w kamienicy pod adresem Ogrodowa 26 i 26a kształtuje się polsko-żydowska grupa „robinsonów”. 7 sierpnia, gdy Niemcy wyprowadzają mieszkańców z całego kwartału, w tym właśnie budynku ukrywa się osiem osób. Większość to Polacy: trzyosobowa rodzina dozorcy o nazwisku Słowik, ciężarna dozorczyni Władysława Lewandowska, a także dwóch młodych mężczyzn – Zygmunt Kacprzak i elektromonter Józef Dudziński. Od początku przebywają z nimi dwaj Żydzi: szewc Witold Łazowski i Jan Festinger, właściciel olejarni, mieszczącej się właśnie na ul. Ogrodowej 26a. Dudziński, który po wojnie spisał dzieje całej grupy, zaznaczył, że nie występował w niej antysemityzm. „W naszych warunkach nie miało to najmniejszego znaczenia, bo parafrazując aforyzm to: Żyd i Polak – dwa bratanki, i do stryczka, i łapanki” – pisał z gorzkim humorem.
Przez pierwsze trzy tygodnie „robinsonowie” pozostawali w budynku, przenosząc się z mieszkania do mieszkania, z piętra na piętro – byle dalej od Niemców, którzy w poszukiwaniu łupów przetrząsali kolejne lokale. Wreszcie 31 sierpnia zorganizowali sobie kryjówkę w dwóch małych wypalonych pomieszczeniach na poddaszu kamienicy. Z okien, jak pisał Dudziński, rozpościerał się panoramiczny widok nie tylko na Aleje Jerozolimskie i plac Starynkiewicza, lecz także widać było z nich zabudowania dzielnicy Mokotów.
Urządzili się tam na tyle wygodnie, na ile w takich warunkach się dało. Ściągnęli tapczan i materace, zbudowali dwufajerkową kuchnię i spiżarnię. Natomiast w październiku, gdy pogorszyła się pogoda, dobudowali brakujące części dachu. Niestety, mimo tych wysiłków w zimie temperatury i tak spadały w jednym z pomieszczeń nawet do minus 15 stopni Celsjusza. W związku z tym Dudziński, Festinger i Łazowski musieli spać przytuleni do siebie, żeby nie zamarznąć.
Niemieccy żołnierze kręcili się po budynku i jego okolicy za dnia. Natomiast po zmroku na poszukiwanie żywności i wody wybierali się członkowie „komuny”. W opuszczonych lokalach i piwnicach budynków wzdłuż Ogrodowej znajdowali sporo poukrywanych wiktuałów. Na tyle dużo, że pod koniec października, jak wymienia Dudziński, w ich menu pojawiała się nie tylko sałatka z fasoli, ziemniaków i śledzia lub kartofle ze słoniną, ale także kakao, ciasto czy wódka. Większość „robinsonów” o takim wikcie mogła najwyżej pomarzyć.
Gorzej było z wodą. Najpierw przynoszono ją z wanien w kamienicy, potem z jednej z podwórkowych studni, co było ryzykowne ze względu na obecność okupantów. Wreszcie w listopadzie Łazowski zaczął nocami spuszczać ją z bojlerów w kolejnych mieszkaniach. Potem braki uzupełniano topionym śniegiem.
W połowie listopada 1944 r. kilka pięter pod „robinsonami” wprowadzili się na stałe Niemcy. Zrobili w budynku skład benzyny. Parę razy grupa była o krok od dekonspiracji. Największy kryzys w grupie pojawił się, gdy 1 grudnia Władysława Lewandowska urodziła córkę. Mała płakała i większość grupy obawiała się, że to może sprowadzić na wszystkich nieszczęście. Tym bardziej że Niemcy kręcili się czasem piętro pod nimi. Rozważano nawet zabicie dziecka, co otwarcie zakomunikowano matce. Ostatecznie niemowlę, gdy zaczynało płakać, było chowane do blaszanej wanny i przykrywane poduszką. Trzymano je tam dopóki się nie uspokoiło. Jak relacjonował Dudziński, mała parę razy o mało się nie udusiła, aż w końcu, po paru dniach takich tortur, „wiedziała, że nie wolno krzyczeć”.
Ostatecznie „komuna” z Ogrodowej przetrwała ponad pięć miesięcy niemal w komplecie. Nadejścia Sowietów nie doczekał jedynie Józef Słowik, który zginął po upadku z balkonu.
Fragment zabudowy ul. Szczęśliwej przed 1939 rokiem (Fundacja Warszawa1939.pl)
Czwórka ze Szczęśliwej 5
W parę dni po grupie Łazowskiego i Festingera, około dwa kilometry na północ, zawiązała się inna grupa „robinsonów”. Tworzyli ją czterej Żydzi: 29-letni Dawid Fogelman, tokarz z Dzikiej, 20-letni Jacek (nazwisko nieznane), sierota wojenna, i dwaj kupcy – 36-letni Chaskiel Wajnberg i 29-letni Majer Dancygier, chasyd z Pragi. Dwaj pierwsi zostali 5 sierpnia uwolnieni przez powstańców z obozu przy ul. Gęsiej (zwanego „gęsiówką”). Przez parę dni pomagali akowcom przy wznoszeniu barykad. Gdy jednak Niemcy zaczęli spychać bojowców z linii ul. Okopowej w stronę Starówki – rozpoczął się „paniczny odwrót” – Fogelman i jego towarzysz postanowili szukać ratunku w ruinach getta. I tak 11 sierpnia trafili na ul. Szczęśliwą 5, gdzie w piwnicy na wpół zawalonej kamienicy wcześniej schronili się Wajnberg i Dancygier.
Fogelman, który spisał losy grupy w pamiętniku, podkreślał, że w panowała w niej nieprzyjemna atmosfera. Awantura cały czas wisiała w powietrzu. Mężczyźni zupełnie nie przystawali do siebie charakterami, pochodzeniem i wykształceniem, a w dodatku wszyscy byli po wielu wojennych traumach. W związku z tym, jak pisał tokarz z Dzikiej, mało się rozmawiało, żyjąc „nadzieją, że się prędko skończy”. Tak się jednak nie stało – byli skazani na siebie przez pięć miesięcy. I w sprawach zasadniczych współpracowali nie najgorzej.
Za dnia, przez wzgląd na Niemców, nie przemieszczali się dużo. Na łowy wyruszali w nocy. Co jakiś czas natrafiali na „skarb”, który pozwalał im przetrwać kolejne tygodnie.
W jeden wieczór potrafili zabrać z opuszczonych magazynów 40 kg cukru i 60 kg mąki, nie mówiąc o konserwach, które znajdowali tu i ówdzie, i o innych dobrach. Na kwaterze zorganizowali nie tylko kuchnię, ale także piec do wypieku chleba.
Poczuli się zaniepokojeni, gdy kończyły się zapałki – martwili się, że będą musieli jeść tylko zimną strawę. Jednak wtedy, zainspirowani znalezieniem kilkudziesięciu kilogramów parafiny, wykazali się kreatywnością. Wykonali z niej setki świec, przy których pomocy utrzymywali przez jakiś czas „wieczny płomień”. Odetchnęli dopiero, gdy w ich ręce wpadło kilka pudełek zapałek i trochę nafty.
Z wodą był mniejszy problem niż u „robinsonów” z Ogrodowej. W pierwszym okresie pobytu na Szczęśliwej mieli jej do woli w kranie na sąsiedniej posesji. Mogli się więc nawet myć. Potem czerpali ją z dziury w rurze wodociągowej. Aż wreszcie, w pewnym okresie, musieli wyprawiać się do okolicznych kamienic, gdzie znajdowali ją w wannach opuszczonych mieszkań.
We wrześniu grupa miała pierwszy większy kryzys – oczekiwani Sowieci nie nadchodzili. „Straciliśmy orientację (w czasie – red.) (…). Żyjemy jak bydło. Brudni, nie ogoleni, zupełnie jak dzicy ludzie” – notował Fogelman.
W październiku „robinsonowie” przyzwyczaili się do „wiecznego oczekiwania i tymczasowości”. Ciągle starali się ulepszyć swoje bytowanie. Przenieśli się do wygodniejszego lokum w sąsiedniej piwnicy. Urządzili je najprzytulniej, jak potrafili. Ułożyli podłogę z cegieł, zbudowali kuchnię, ściągnęli z okolicy materace i łóżka. Ustawili półki i wieszaki na ubrania.
Fogelman, by zabić nudę i towarzyski niesmak, zaczął pisać wiersze – po polsku i po żydowsku. Pozwalały mu zapomnieć o tragicznej sytuacji. Utrwalał w nich swoje wojenne przeżycia, a także wyrażał ból po stracie żony i dwójki dzieci, które w 1942 r. wywieziono do obozu zagłady w Treblince.
I tak, niewytropieni przez Niemców, czterej Żydzi dotrwali do 18 stycznia 1945 r., kiedy wreszcie spotkali pierwszych żołnierzy Armii Czerwonej. Po zapoznaniu – gdy okazało się, że oni także są Żydami – zaczęli się nawzajem ściskać i całować. Wyzwolenie od prześladowców i znienawidzonej kryjówki świętowali, racząc się winem i spirytusem do białego rana.
Dawid Fogelman, "Pamiętnik pisany w bunkrze". Biuletyn ŻIH nr 52, październik-grudzień 1964 r.
Wspólnota ze Wspólnej
Niektórzy Żydzi zaczynali żywot „robinsonów” dopiero po upadku powstania warszawskiego, czyli na początku października 1944 r. Należał do nich 55-letni Bernard Goldstein, jeden z przedwojennych liderów Bundu w Warszawie, a później członek związanej z tym ugrupowaniem konspiracji w getcie. Po nieudanej próbie przeprawy przez Wisłę na kontrolowaną przez Sowietów Pragę, od 8 października ukrywał się w różnych bunkrach w dzisiejszym Śródmieściu Południowym.
Do początku grudnia przewinął się przez kilka piwnicznych „komun”: na ulicach Wiejskiej, Hożej 9 i Kruczej. Każda z nich rozpadała się po jakimś czasie w wyniku nieporozumień, a przede wszystkim złej organizacji i braku pożywienia – mieszkania i piwnice w Śródmieściu były bowiem już solidnie przetrzebione w czasie powstania. W toku tych desperackich peregrynacji za jakimkolwiek wiktem Goldstein spotkał Daniela Guzika, prezesa Jointu w getcie warszawskim. Obaj byli na skraju wyczerpania, gdy pewnej nocy do ich kryjówki na Kruczej wpadła trójka innych Żydów – „robinsonów”, poszukujących jedzenia. Wśród nich znajdował się 20-letni Jakub Smakowski ps. „Czarny Julek” – szmugler, uczestnik obu powstań warszawskich (co ciekawe w 1943 r. walczył w szeregach Żydowskiego Związku Wojskowego). Dzięki jego pośrednictwu Guzik i Goldstein zostali przygarnięci do grupy, która ukrywała się w bunkrze na ul. Wspólnej 26.
Nowa „komuna” przyjęła ich ciepło. Obu panów umyto i dano im nowe ubrania. Na Wspólnej mieszkało aż 29 osób, głównie Żydów. Grupie przewodzili dwaj przemytnicy z getta – niejaki Mojsze Kulas i „Wysoki Jakub” – którym udało się przeżyć razem z żonami i dziećmi. Poza nimi przebywał tam grecki Żyd uratowany z „Gęsiówki” (zawodowy kieszonkowiec), powstaniec z Treblinki nazwiskiem Spiegelman (ów nie doczekał wkroczenia Sowietów, bo zmarł na zapalenie płuc), ale także pewna Polka, która całą okupację przechowywała Żydów.
Życie grupy ze Wspólnej 26 były wzorowo zorganizowane. Podzielono ją na drużyny zadaniowe, z których każda odpowiadała za inny odcinek: jedna za czystość w bunkrze, druga za przygotowanie jedzenia, a trzecia za nocne wyprawy w ruiny, po „łupy”. Goldstein wspominał, że najwięcej negatywnych emocji budziło wieczorne wynoszenie wiadra z nieczystościami. Nikt się do tego nie kwapił. „Robinsonowie” o niższym przedwojennym statusie, którzy rządzili bunkrem, zwykli spychać to zadanie na inteligentów i niegdysiejszych burżujów. „Całe życie mieliście usłane różami. Teraz możecie sobie pobrudzić rączki” – szydzili.
W toku nocnych ekspedycji nie tylko „polowano” na żywność. Znoszono też do kryjówki wszelkie drogocenne przedmioty, znalezione w piwnicach i opuszczonych mieszkaniach: futra, ubrania, a nawet biżuterię. Poza tym niektórzy członkowie „komuny”, np. Guzik, mieli zgromadzone spore zasoby dolarów. Wszystkie te środki okazały się kluczowe dla przetrwania grupy w najtrudniejszym czasie. Właśnie w grudniu 1944 r. nawiązano kontakt z chłopami z jednej ze wsi położonych niedaleko Mokotowa, którzy przekradali się do ruin Warszawy na szaber. „Robinsonowie” zaczęli z nimi regularnie handlować, w jednym ustalonym punkcie – wystarczająco daleko od Wspólnej 26, by nie zdradzić położenia bunkra. Walutę, precjoza i tekstylia wymieniano na świeżą żywność: chleb, masło, a nawet mięso. Dzięki temu „wspólnocie ze Wspólnej” udało się dotrwać niemal w komplecie do 17 stycznia 1945 r. Sowieckie czołgi na Marszałkowskiej wprawiły Goldsteina, Guzika i resztę grupy w ekstazę.
„Płakaliśmy z radości, ściskaliśmy się i całowaliśmy. Wreszcie mogliśmy wyjść z naszej nory na światło dnia” – wspominał Goldstein.
Bernard Goldstein
Ilu było „robinsonów”?
Nie sposób ustalić, ilu było warszawskich „robinsonów”. Jadwiga Marczak podaje w „Exodusie Warszawy”, że było ich około 400. Z kolei Stanisław Knopf ocenia, że około tysiąca. Natomiast Bernard Goldstein – który przez kilka tygodni po „wyzwoleniu” przebywał w Warszawie i miał kontakt instytucjami pomocowymi – twierdzi, że w ruinach miasta przetrwało około 200 Żydów z 500, którzy udali się do schronów w trakcie lub po powstaniu w 1944 r. Z pewnością wielu zostało wytropionych przez Niemców i zabitych na miejscu, jak chociażby grupa żydowskich powstańców na Starym Mieście, opisywana w relacji Chaima Icela Goldsteina pt. „Bunkier”. Ostatecznie jednak dokładna proporcja tych, którzy przetrwali i tych, którzy zginęli na zawsze pozostanie jedynie spekulatywna – jak wiele tragicznych statystyk II wojny światowej.
Wojciech Rodak
Bibliografia:
- Goldstein – „Stars bear the witness”, New York 2015
- „Exodus Warszawy: ludzie i miasto po powstaniu 1944” t. II, Warszawa 1993
- Ch. I. Goldstein – „Bunkier”, Warszawa 2011
- Knopf – „Wyrok na miasto. Warszawskie Termopile 1944–1945”, Warszawa 2001
- Fogelman, „Pamiętnik pisany w bunkrze” w: „Biuletyn Żydowskiego Instytutu Historycznego”, Warszawa 1964, nr 52
- Libionka, L. Weinbaum – „Bohaterowie, hochsztaplerzy, opisywacze. Wokół Żydowskiego Związku Wojskowego”, Warszawa 2011