Szmuglerska ulica Przejazd
W gettowej rzeczywistości najważniejsza była lokalizacja. Tak było w przypadku ulicy Przejazd. Niepozorna, wtopiona w przestrzeń zwartej zabudowy, położona równolegle pomiędzy Nalewkami i Karmelicką, i zamykana Nowolipkami oraz Długą. Co najważniejsze, dzieliła ją wystarczająca odległość – od kilkudziesięciu do kilkuset metrów – od wach przy Lesznie i Świętojerskiej. Bezpośrednio nie rzucała się w oczy niemieckim żandarmom ani polskim policjantom. Szczególnie ważny był jej fragment: budynki z numerami od 1 do 11, w grudniu 1941 r. przyłączone do getta. Mur pomiędzy budynkami 5 i 7 był rozdzielony wąskim korytarzem wiodącym do ewangelickiej enklawy w getcie. Zza muru stojącego przed budynkiem 7 widać było pałac Mostowskich, a po przeciwnej Tłomackie. W pierwszej połowie 1942 r. ulica ta odegrała bardzo ważną rolę w życiu ludzi zamkniętych w tzw. dzielnicy żydowskiej. Dla szmuglerskiego środowiska uchodziła wówczas za jedną z najważniejszych, bo umożliwiała spełnienie zawodowe. O „współżyciu” szmuglerów z ulicą Przejazd późną wiosną – w maju i czerwcu 1942 r. – pisali w swych dziennikach liczni świadkowie.
Abraham Lewin, warszawski nauczyciel, związany z zespołem „Oneg Szabat”, mieszkał przy ulicy Mylnej 2, tuż przy murze odcinającym getto od ulicy Przejazd 11. Z okna swego mieszkania widział czym żyją bliskie mu ulice: szmuglem. W „Dzienniku” pod datą 18 maja 1942 r. napisał: „Wydłubano w murze dziurę, przez którą może z łatwością przeleźć człowiek i można z łatwością przecisnąć worek ze stoma kilogramami ziemniaków, żyta lub innych produktów. Od piątej rano do dziewiątej wieczór odbywa się prawie bezustanny szmugiel”. Otwór w murze w tym miejscu był nieśmiertelny. Kilka dni później Lewin jeszcze raz napisał o tym fragmencie muru: „Dziurę w murze Nowolipia i Przejeździe zamurowywano już niezliczoną ilość razy. Każdorazowo przekupują polskich i gettowych policjantów po obu stronach muru i zanim wapno zdąży wyschnąć, usuwają cegły i szmugiel odbywa się nadal”. Cegły, o których wspominał Lewin pełniły jeszcze jedną funkcję – zastępowały drabinę. Wczesnym popołudniem, 7 czerwca, nieznany z nazwiska autor „Kartek z dziennika” odnotował: „Naprzeciwko domu przy ulicy Przejazd nr 9 wyrąbali szmuglerzy w murze kilka cegieł i w ten sposób otrzymali coś w rodzaju schodów, po których mogli się łatwiej wspinać na mur i przenosić szmugiel z drugiej strony do ghetta”.
Rachela Auerbach, członkini „Oneg Szabat”, dobrze znała tę część Warszawy. Do września 1939 r. mieszkała przy ul. Przejazd 1. W 1942 r. często przebywała u znajomych, którzy byli ulokowani kilka bram dalej. Z drugiego piętra widziała „robotę szmuglerską” po obu stronach muru: „Kawał zdrowia wróciło mi od tego widoku” pisała. Fascynowała ją odwaga młodego mężczyzny, najbardziej narażonego na śmierć: „Był doskonałym celem dla szubrawskiego karabinu”. Tego dnia pracował „na cyplu muru, [w] punkcie przeładunkowym” przy ulicy Przejazd 7: „Siedzi okrakiem na murze żywy żuraw, [i] ciągnie ciężary. Na dół i do góry, do góry i na dół, z prawej na lewą i z lewej na prawą, na dół, do góry i na dół…” – odnotowała w swym „Dzienniku” pod datą 12 kwietnia 1942 r. – „Przyjemność patrzeć na jego świetnie zrytmizowane ruchy”. Jego dynamika była pochodną pracy innych ludzi wchodzących w skład szmuglerskiej grupy. Być może ci właśnie stali się bohaterami relacji Jechiela Górnego, który pięć dni później, w godzinach porannych, przebywał w tych okolicach. Tak o nich pisał: „Zorganizowani są wspaniale. Wystarczy jedno zawołanie i wszyscy wiedzą już, o co chodzi. Z polskiej strony, w bardzo szybkim tempie, przerzucane są bańki z mlekiem. Przy murze stoją odbieracze i bańki znikają z zadziwiającą prędkością, jak gdyby nigdy nic się nie stało. Mija może 10 minut i puste bańki przelatują z powrotem na drugą stronę”. Ostatnim etapem całej procedury – zajęciem dla tragarzy – było przeniesienie trefnych towarów w bezpieczne miejsce na terenie getta: do położonego niedaleko muru mieszkania wspólnika szmuglerów, znanej tylko wtajemniczonym kryjówki, w piwnicy lub na strychu. W gettowym języku takie miejsca nazywane było metą. Pełniła ona jednocześnie rolę swego rodzaju centrali, z której niedługo potem towary były rozprowadzane po całym getcie.
Ludzie zaangażowani w tak ryzykowne zajęcia często stanowili tylko obsługę techniczną przedsięwzięcia, a towar należał do polskich lub żydowskich hurtowników. Mojżesz Passenstein, żydowski policjant, w relacji „Szmugiel w getcie warszawskim” pisał o „mecianym” czyli wypłatach, jakie szmuglerzy otrzymywali od hurtowników. Sam przerzut towarów z tzw. strony aryjskiej na żydowską był zazwyczaj bezgotówkowym dopełnieniem niepisanych żydowsko-polskich układów. Sprawy finansowe załatwiane były zazwyczaj w gettowej knajpie stworzonej na tę okoliczność w pobliżu miejsca przerzutów. „Towar przekazuje się wraz z nazwiskiem, jak za dawnych czasów, jednak nie wydaje się żadnego pokwitowania – napisał autor notatki „Handel nielegalny ze »stroną aryjską«” – „Wszystko opiera się na wzajemnym zaufaniu. Mało jest sporów, być może nawet mniej niż przed wojną”. Te uwagi nie oznaczały, że szmuglerska działalność była domeną wyłącznie hurtowników. Uczestniczyli w niej – indywidualnie i na własną rękę – także detaliści. Hersz Wasser nazwał ich „jednodniowymi motylami”: „Aby przeżyć dzień muszą wykonywać ten zawód sami, tworzą zupełnie inną grupę, składającą się z uchodźców i w ogóle z biedaków”. O tych, którzy zdołali na krótko opuścić getto by zdobyć najpotrzebniejsze do życie jedzenie, pisała Rachela Auerbach: „Strasznie szybkie tempo. Od strony Długiej pędzą ludzie z tłumokami. Kobiety, mężczyźni, głównie zaś młodzież, niektórzy na rowerach, mając pakunek na siodełku, przed sobą, na plecach, inni wiozą wózki rowerowe. Widziałam kobiety pchające przed sobą stare wózki dziecięce. Widziałam młodą pannę [co] pędziła ze swoim zawiniątkiem na rowerze, jakby w jakimś wyścigu sportowym. A tuż za nią sztykutał kaleka”. Amatorami takich wędrówek byli także Polacy. Lewin posłużył się przykładem kobiet, pisząc: „Młode i starsze chrześcijanki, które przychodzą wieczorem objuczone workami napełnionymi naczyniami kuchennymi: garnkami, rondlami, miednicami, baliami, patelniami. Zahandlowały to w getcie i przemycają przez dziurę albo przez mur na „stronę aryjską”. Chrześcijanki te wyspecjalizowały się widocznie w tej dziedzinie. Wykupują żydowską kuchnię”.
Niezależnie czy szmugiel „szedł dziurą i górą”, czy „rankiem i wieczorem i przez całą noc”, dla wszystkich podejmujących działania sprzeczne z zakazami okupanta, niezbędne było zabezpieczenie miejsca ich pracy. Auerbach pisała, że najważniejsza była sygnalizacja: „Wzdłuż całej ulicy Przejazd i Gęsiej ustawiono posterunki obserwacyjne i wystarczy, by na zakręcie od strony Bielańskiej czy Leszna, czy też Nowolipek pojawiło się auto policyjne, albo żeby żandarm stojący na wylocie Tłomackie i Leszno skierował krok w stronę Przejazdu, a momentalnie jak za naciśnięciem guzika elektrycznego zaalarmowane zostają wszystkie punkty”. Odpowiedni sygnał błyskawicznie docierał do hurtowników. Korzystali z tego detaliści. Moment później ulica świeciła pustkami. Tylko sporadycznie przemykał w pobliżu pieszy, a stojący w pobliskiej bramie niewinnie przyglądał się porządkowym: „Za chwilę żandarm się odwrócił z powrotem w drugą stronę, czy też auto przyjechało w kierunku Rymarskiej nie skręcając wcale w Przejazd. Odwołanie alarmu. Lekkie pogwizdy, pstrykanie, znaczy się »przeszedł« i znowu robota wre”.
W „zawód” szmuglera wpisane było ryzyko. Niekiedy zawodziły czujność i „sygnalizacja”. Szczególnie wiosną 1942 r., gdy władze okupacyjne zaczęły realizować coraz bardziej restrykcyjny kurs skierowany przeciwko mieszkańcom getta. O konieczności podjęcia walki z nielegalnym handlem wielokrotnie wspominał w swych raportach z tego okresu gubernator dystryktu warszawskiego, Ludwig Fischer. Niemieccy żandarmi i polscy policjanci stali się mniej podatni na łapówki, a coraz bardziej skłonni wymierzać karę przemytnikom. W maju i czerwcu 1942 r. na porządku dziennym była śmierć kilku żydowskich czy polskich szmuglerów. „Przy murach pojawiają się żandarmi w cywilnych ubraniach i z opaskami żydowskimi – odnotował autor „Relacji o nastrojach w getcie warszawskim” – i jeśli spotkają [oni] kogoś przy warcie przy murze, [to] natychmiast go zabijają”. Tak było 7 czerwca na Przejazd 7: „Chłopak, może dwudziestoletni, wspinał się po murze. Wychylił się już do połowy nad mur i chciał się rozejrzeć, czy może teraz bezpiecznie przejść, czy też należy się cofnąć. W tej samej chwili ugodził go celny strzał i chłopak padł w okamgnieniu na ziemię, przez chwilę trzepotał się jeszcze, [i] skonał”.
Trzy dni później, po kolejnych takich aktach, szmugiel na Nowolipiu i Przejeździe na krótko miał ustać. Obecna tam Auerbach tak o tym napisała: „Przechodziłam dziś popołudniu Przejazdem o tej samej porze co wczoraj. Potem patrzyłam przez to samo co wczoraj okno na ulicę po jednej i drugiej stronie muru. Pustki, martwota, żadnego ruchu”. Miała okazję rozmawiać ze znajomym – szmuglerem: „Przecież mówicie wszyscy, że represje, strzelanina, ilość zabitych nie mają żadnego wpływu na ruch pojazdów, że w pół godziny, w dziesięć minut po zabiciu jednej, a w kilka chwil potem dwu osób, na Przejeździe szmugiel szedł zupełnie jak przedtem, że po zastrzeleniu codziennie po kilku i kilkudziesięciu osób na Krochmalnej i w innych punktach „robota” nie wstrzymała się ani na włos. Że nawet na ceny fakty te słaby mają wpływ, a jedyną wytyczną są jedynie zjawiska ekonomiczne. A jednak, widziałam sama. Zamarł ruch”. Zapytała więc rozmówcę: „Czyżby to nareszcie wskutek represji?”. Odpowiedź – krótką i bardzo rzeczową – otrzymała natychmiast: „Głupia – odpalił – nie było ruchu, bo nie było towaru. Nie zawsze towar jest i nie zawsze robota się opłaca”. Inaczej uzasadniał sytuację autor notatek o „Handlu nielegalnym ze »stroną aryjską«”, pisząc: „Co się tyczy terroru wobec szmuglerów, mówi się jeszcze, że muszą przecież być [jakieś] ofiary. Trzeba jakoś uzasadnić pilnowanie wylotów”. Jeszcze inna była ocena sytuacji w „Relacjach o nastrojach w getcie warszawskim”. W pewnym stopniu także uzasadniająca represje: „Zakłócony zostaje szmugiel przez mury, ale wzrósł szmugiel przez bramy (wyloty). Żandarmi przepuszczają masy samochodów z żywnością. Akcja przeprowadzana jest właśnie przez żandarmerię, która sama prowadzi szmugiel przez wyloty i chce skończyć ze swoją konkurencją – szmuglerami murowymi”. Powszechne w getcie było wówczas powiedzenie: „Zamknięto mury i otwarto bramy”.
Zapewne w wypowiedziach każdego ze szmuglerów była racja i uzasadnienie szmuglu. Najlepiej tę dziedzinę podsumował Abraham Lewin, łącząc jego praktyczność z filozofią życia. 11 czerwca 1942 r. napisał: „Nie bacząc na straszliwy terror rozpętany przeciwko szmuglerom i wielką liczbę ofiar ludzkich z ostatnich dni, szmugiel znowu odbywał się pełną parą, jak gdyby nic się nie stało. Jest to dowód na to, że szmugiel jest w obecnych warunkach życiowym imperatywem i życie jest silniejsze niż śmierć. W obecnych smutnych czasach życie i śmierć maszerują razem i śmierć chce zniszczyć życie. Ale ostatecznie to życie musi wyjść zwycięsko z tej walki”. Jak pokazała bliska przyszłość, Lewin ani żadna z cytowanych osób nie byli w stanie przewidzieć co z gettem i uwięzioną w nim ludnością stanie się za sześć tygodni. Z dniem 22 lipca 1942 r. ruszyła „Wielka Akcja”: deportacja warszawskich Żydów do obozu zagłady w Treblince. Szmugiel stracił rację bytu.
dr Paweł Wieczorek