W pogardzie śmierci. Wszystkie interesy Symchy Binema Motyla

„Teraz jest wojna, kto handluje, ten żyje” – głosił szmuglerski hymn. Wedle tej maksymy żył również Symcha Binem Motyl. Z okupowanej Warszawy potrafił wypuszczać się na handlowe ekspedycje zarówno w głąb sowieckiej strefy okupacyjnej, jak i na tereny włączone do Rzeszy. Wszystko po to, by jego żona i malutka córka mogły przetrwać w piekle getta. Mimo tego, że wyjątkowo dopisywało mu szczęście, to jednak nie udało mu się uratować z Zagłady całej rodziny.

Już po kilku dniach kampanii wrześniowej Warszawa zaczęła powoli przygotowywać się do niemieckiego oblężenia. Nad ranem 7 września ppłk Roman Umiastowski, szef propagandy w Sztabie Naczelnego Wodza, wydał radiowy komunikat. Wezwał mężczyzn niepowołanych do wojska, a zdolnych do noszenia broni, by opuścili stolicę i udali się na Wschód, gdzie mieli zostać zmobilizowani.

W następstwie apelu w mieście wybuchła panika. Tłumy uchodźców – nękanych nalotami niemieckiego lotnictwa – zaczęły ciągnąć głównymi drogami w kierunku wschodnich województw II RP.  Wśród nich znalazł się 30-letni Symcha Binem Motyl, skromny urzędnik jednej z żydowskich organizacji gospodarczych.

W kolejnych dniach gwałtownie doświadczył całego horroru wojny. Widział pierwsze spalone wioski i ciała cywilów, zmasakrowanych przez Luftwaffe. Był w Kałuszynie, gdy rozegrała się tam dramatyczna bitwa Wojska Polskiego z Niemcami. Parę razy otarł się o śmierć. Cudem wyszedł żywy z rąk Wehrmachtu.

Po tych dramatycznych przeżyciach – nie wiedząc, jak dalej potoczy się wojna – postanowił wrócić do Warszawy. Na Śliską 18, gdzie mieszkał wraz z żoną i córką, dotarł po około tygodniowej nieobecności. Płakał ze wzruszenia. Był kompletnie wyczerpany marszem i głodem. Jednocześnie zaobserwował, że w przeciągu kilku dni stał się już innym człowiekiem. Pisał: „Poczułem, że wstąpiła we mnie jakaś nieznana mi dotychczas siła, której motorem była pogarda śmierci”.

W wyniku tej przemiany Motyl został jednym z najbardziej zuchwałych szmuglerów w okupowanej Warszawie. Nie zważając na zagrożenia związane ze swoim pochodzeniem, zapuszczał się aż do Baranowicz, w głąb sowieckiej strefy okupacyjnej, jak i na tereny przyłączone do III Rzeszy. Jego niezwykłej aktywności nie zatrzymały ani mury getta, ani terror „Wielkiej Akcji”, ani największa osobista tragedia. Czytając wspomnienia Motyla trzeba też przyznać, że z jednym wyjątkiem, dopisywało mu niezwykłe wprost szczęście.

Koniec urzędniczej stabilizacji

Symcha Binem Motyl urodził się w 1909 r. w Gostyninie, niewielkim miasteczku pod Płockiem. Był jednym z trzech synów drobnego kupca zbożowego. Mimo skromnego pochodzenia udało mu się ukończyć miejscowe gimnazjum. W 1928 r. wyjechał do Warszawy, gdzie znalazł stabilną posadę urzędniczą w Związku Żydowskich Kupieckich Stowarzyszeń Spółdzielczych. Jego praca polegała między innymi na kontroli banków spółdzielczych w całym kraju.

W 1935 r. Motyl założył rodzinę. Ożenił się z Nechą (Nadzią) Damazer, rodowitą warszawianką, córką właściciela dobrze prosperujących wędliniarni i delikatesów na rogu Pańskiej i Wielkiej. W kolejnym roku przyszła na świat ich córka Lidia.

Wybuch wojny zastał go bez żadnych oszczędności, a do tego stracił posadę. Tak więc w połowie września 1939 r., gdy po feralnej wyprawie do Kałuszyna powrócił do Warszawy, od razu zaczął szukać sposobu na zdobycie pieniędzy.

Swoje pierwsze kroki w wojennym handlu stawiał sprzedając, z niewielkim zyskiem, gazety, wciąż wychodzące w oblężonej przez Niemców stolicy. Po jej upadku Motyl przejściowo pracował jako urzędnik w świeżo powołanym Judenracie. Należał do zespołu, który na polecenie okupantów nadzorował spis ludności żydowskiej. Współtworzył także pierwszy plan Dzielnicy Żydowskiej. Zarządzenie w sprawie jej utworzenia zostało przez Niemców ogłoszone, a następnie, po negocjacjach z liderami społeczności żydowskiej, 10 listopada wycofane i odłożone w czasie.

Za dwoma kordonami

W końcu listopada 1939 r. Motyl – jak wielu Żydów, przewidujących zaostrzenie represji przez przywódców III Rzeszy – postanowił wyruszyć na rekonesans do sowieckiej strefy okupacyjnej. Jego podróż zaczęła się źle. Zaraz po przekroczeniu granicznego Bugu w okolicy Siemiatycz, wpadł w ręce czerwonoarmistów. Szczęśliwie jednak, wykorzystując ciemności, udało mu się zbiec, nie tracąc ani ukrytej w ubraniu biżuterii, ani plecaka pełnego sacharyny – towaru wyjątkowo cennego, ponieważ po wschodniej stronie kordonu można ją było sprzedać z wielokrotnym zyskiem.

Podczas swojego około miesięcznego pobytu w Sowietach, Motyl przebywał w Białymstoku i Baranowiczach. Gdy sprzedał pokątnie całą sacharynę, zwęszył kolejną okazję, by jeszcze pomnożyć swój zarobek. Ogłoszono bowiem, że niebawem polska waluta zostanie unieważniona, w związku z czym zaczęto się jej w panice pozbywać. Przedsiębiorczy gostyninianin skupował ją za około jedną trzecią nominalnej wartości. W ten sposób zgromadził pokaźny majątek z którym, już bez większych przygód – zagrawszy na nosie i Niemcom, i Sowietom – wrócił w sylwestrowy wieczór do Warszawy.

Podczas ciężkiej zimy 1939/40 w Warszawie panowała drożyzna. Motyl odczuł, że jego kapitał topnieje i już po kilku tygodniach ponownie rzucił się w wir niebezpiecznego handlu. Zaczął raz w tygodniu jeździć pociągami z towarami – podając się za „aryjczyka”, gdyż Żydzi nie mogli już wtedy korzystać z kolei – do Sochaczewa lub Łowicza. A następnie przechodził do Rzeszy przez „zieloną granicę”,, by dostać się do rodzinnego Gostynina. Tam wywoził papierosy i spirytus, które produkowano w Generalnym Gubernatorstwie, a do Warszawy zabierał masło, słoninę i jajka. Po jakimś czasie zaczął również obracać biżuterią i dolarami. Na każdej szmuglerskiej ekspedycji notował, jak sam szacował, nawet czterokrotny zysk.

W czerwcu 1940 r. jego szczęście się wyczerpało. Pewnej nocy, w czasie przekraczania granicy, wpadł w zasadzkę żandarmów. Stracił znaczną ilość pieniędzy, które musiał wyrzucić w krzaki, ale udało mu się przeżyć. I to mimo iż rozpoznano w nim Żyda. Zmuszono go, by z innymi pojmanymi pracował parę dni w polu, a następnie zwolniono. I tak Motyl ponownie powrócił cały i zdrów do rodziny, niepokojącej się jego przedłużająca się nieobecnością.

Od tego momentu zraził się do podróży za granice GG. Definitywnie ich zaniechał.

Każdy powrót był zwycięstwem

Po krótkiej przerwie, niezmordowany Motyl wznowił swoją aktywność. Zaczął wypuszczać się z Warszawy rowerem pod granicę z Rzeszą, by handlować z tamtejszymi chłopami. Za towary z getta, ciuchy czy walutę, skupował cukier, a także inne artykuły żywnościowe jak masło, jajka. Było to przedsięwzięcie lukratywne – zyskiwał co najmniej dwukrotnie – ale niebezpieczne i wymagające dużego wysiłku fizycznego. W przeciągu doby pokonywał na dwóch kółkach 175 km, przy czym wracał obładowany około 60 kg towarów. Takie kursy wykonywał dwa razy w tygodniu.

„Każdy powrót był tryumfem nie tylko materialnym, lecz także moralnym. Zawsze traktowałem to jako zwycięstwo w walce odniesionej nad wrogiem” – notował szmugler. Chociaż parę razy wpadał w ręce żandarmów czy innych formacji niemieckich, to tracił jedynie co najwyżej partię towaru, wychodząc z opresji co najwyżej poturbowany.

Motyl musiał przerwać podwarszawskie eskapady po zamknięcia getta w listopadzie 1940 r. Przez kilka miesięcy utrzymywał się z ledwo opłacalnego pośrednictwa w handlu żywnością szmuglowaną przez mur. Jednak w maju 1941 r. ponownie wrócił na dawne szlaki. Znajomy kolega ze szkoły, chrześcijanin, załatwił mu przepustkę, umożliwiającą poruszanie się na terenie powiatu płońsko-sochaczewskiego (niem. Kreis Płońsk und Sochatschew) , na terenach przygranicznych GG By się tam dostać, trzeba było nielegalnie opuścić getto. Za pierwszym razem Motyl z dwójką przyjaciół zrobił to przekupując kierowcę Wehrmachtu. Niemiec dowiózł ich ciężarówką do miejsca, gdzie mogli już legalnie przebywać.

W kolejnych miesiącach szmugler chodził wokół Sochaczewa, od wsi do wsi, sprzedając chłopom ubrania, skupione wcześniej za bezcen w getcie. Za gotówkę nabywał kartofle i inne warzywa, a także masło i mąkę. Żywność pakował w dziesięciokilogramowe paczki, które następnie, po przekupieniu urzędnika na poczcie, wysyłał rodzinie zamkniętej w getcie.

„Był to właściwie najlepszy okres w czasie wojny. Chociaż na każdym kroku czyhały niebezpieczeństwa, to jednak obracałem się na wolnym powietrzu przez całe lato (1941 r. – red.) (…), odżywiałem się świeżymi produktami wsi w przeciwieństwie do moich ziomków, którzy dusili się w ciasnym getcie, gdzie stopniowo ginęli bądź to z głodu, bądź z panoszącego się wówczas tyfusu plamistego” – wspominał Motyl. W tym okresie wracał do getta z prowincji sporadycznie tylko po to, by spotkać się z rodziną i uzupełnić towar.

Po każdej takiej wizycie wracał pod Sochaczew na rowerze, wykradając się za mur bądź przekupując policjantów na warcie, bądź wychodząc przez „mety” z „aryjskimi” przemytnikami żywności – po dachach kamienic.

Czas Zagłady

Jesienią  1941 r. zaczął się najgorszy okres w okupacyjnej egzystencji Symchy Motyla. Po powrocie z jednego z rajdów do getta zachorował na szalejący w dzielnicy tyfus. Gdy miesiącami dochodził do siebie, żona ratowała go jak mogła – zapewniała mu opiekę lekarzy, medykamenty, pożywienie. Nie dziwne więc, że zgromadzony w ryzykownym znoju kapitał stopniał. Wkrótce, by przeżyć, Motylowie musieli wyprzedawać wyposażenie mieszkania i meble.

W tym tragicznym położeniu zastał ich początek „wielkiej akcji” deportacyjnej w lecie 1942 r. Co więcej, w pierwszych dniach żona i córka szmuglera trafiły na Umschlagplatz. Cudem wydostał je stamtąd jeden ze szwagrów Motyla. Potem od razu cała rodzina przeprowadziła do szopu szczotkarzy. Jednym z jego kierowników był słynny Szymek Kac, będący prywatnie kuzynem naszego bohatera.

Niestety Motylom nie udało się uratować małej Lidii. W chaosie selekcji na początku września, oddali córkę pod opiekę znajomej, sądząc, że u niej, w mieszkaniu na Miłej 52, będzie bezpieczniejsza. Mylili się. Dziewczynka, wraz z innymi mieszkańcami domu, została zabrana na Umschlagplatz i słuch po niej zaginął.

Tragedia załamała Nadzię Motyl, a Symcha zaczął zagłuszać ból straty nasileniem walki o przetrwanie. Po zakończeniu akcji deportacyjnej, najpierw odkuł się na handlu ciuchami w fabryce firmy „Derma” poza gettem (Żelazna 54), gdzie go tymczasowo zatrudniono jako robotnika. Wracając przemycał za mur żywność, zarabiając tysiące złotych dziennie.

Następnie, jesienią 1942 r., Motyl zorganizował własną metę szmuglerską na terenie szopu szczotkarzy. Konkretnie na odcinku muru pomiędzy numerami domów 28-34 przy ulicy Świętojerskiej. W porozumieniu z „aryjskimi” partnerami, za barierę przerzucano z getta ubrania i ludzi. Z kolei do zamkniętej dzielnicy płynęła przede wszystkim żywność, ale i broń. Warto zaznaczyć, że szmugler dobrze wyrażał się o swoich chrześcijańskich partnerach „biznesowych” . Z kilkoma nawiązał przyjaźnie, gdy co tydzień przekradali się do getta, by przy kieliszku rozliczyć się za towary.

Szczęście w nieszczęściu

Motyl czuł, że dni getta są policzone. Dlatego też zimą 1942/43 wysłał żonę na melinę do znajomej po „aryjskiej stronie”. Zresztą niedaleko od szopu, bo do domu przy ul. Nowiniarskiej 16. Pech chciał, że Nadzia postanowił go odwiedzić w getcie akurat 18 kwietnia. Przetrwali razem parę upiornych dni powstania, tułając się po bunkrach na piętrach domów przy Świętojerskiej. W końcu dopadli ich Niemcy. Trafili na Umschlagplatz.

Udało im się uciec z transportu do obozu pod Życzynem, nieopodal Dęblina. Dzięki pomocy pewnej staruszki i kolejarza-pepeesiaka, wrócili pociągiem do Warszawy.

Motylowie ukrywali się u różnych chrześcijańskich znajomych Symchy po aryjskiej stronie do 14 lipca 1943 r. Wtedy postanowili szukać ratunku w Hotelu Polskim, gdzie wpisano ich na listę palestyńską.

Jak wiadomo, była to zastawiona przez Niemców pułapka na ukrywających się Żydów. Symchę i Nadzię wywieziono do obozu koncentracyjnego w Bergen-Belsen. W odróżnieniu większości „gości” Hotelu, im udało się przetrwać. Po 21 miesiącach pobytu za drutami, dokładnie 12 kwietnia 1945 r., zostali uwolnieni przez wojska amerykańskie.

Po wojnie

Motylowie zdecydowali się zacząć „nowe życie” w Belgii. Osiedli w Brukseli. W 1947 r. urodził im się syn, Pierre. W warunkach pokojowych Symcha nie zajmował się ryzykownym handlem. Pracował w fabryce kartonów, potem w Polskim Czerwonym Krzyżu, wreszcie otworzył własny zakład kuśnierski. Symcha Binem Motyl zmarł nagle 20 września 1973 r. Nadzia przeżyła go o niemal 30 lat. Odeszła w lutym 2003 r.

Pisząc artykuł korzystałem z książki Symchy Binema Motyla pt. „Do moich ewentualnych czytelników”, oprac. A. Haska, Warszawa 2012.